Miłe złego początki…
Wyciskam tabletkę z blistra. Oczyszczam ją z otoczki. Rozgniatam na pył i wrzucam do korka po wódce, owiniętego drutem służącym za uchwyt. Kocham ten rytuał, już w trakcie czuję się jak naćpany. Aż mi się ręce trzęsą. Już wiem, że za chwilę będę gdzieś daleko. Zalewam pył wodą do iniekcji, mieszam dokładnie. Lekko podgrzewam, czekam aż ostygnie, wrzucam pół filtra od papierosa. Zaciągam do strzykawki przez filtr. Nakładam igłę, szukam żyły, wkłuwam, widzę krew w kontrolce. Kocham to uczucie, już wiem, że to jest ten moment. Naciskam tłoczek. W połowie strzykawki zaczynam czuć.
Serce przyśpiesza, w uszach szumi krew. Uczucie swędzenia i igiełek na całym ciele. Czuję przyjemny ból w dłoniach i podeszwach stóp. Lekka duszność i nagle uczucie nieopisanej euforii i szczęścia. Ciepło i ciężka głowa, jakby ktoś wlał do niej gorącej czekolady, która przepływa przez wszystkie części ciała. Odpalam papierosa, drugiego, trzeciego. Motylki w brzuchu, nogi się uginają, świat staje się pięknym miejscem, rajem. Mógłbym być umierający, a przysięgam, że miałbym to gdzieś. Każdy staje się interesujący i przyjazny, słowa płyną z mych ust wartkim strumieniem. Powieki mi się przymykają. Czuję, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wydaje mi się, że leżę na chmurce, gdzieś wysoko i daleko, bezpieczny niczym w łonie matki. Wszystko przestaje być ważne. Jestem Bogiem.
…ale koniec żałosny
Budzę się rano, w pierwszej chwili nie mam pojęcia co się dzieje i gdzie jestem. Czuję niepokój, zaczyna mnie kręcić w kościach, czuję się odrętwiały. Sprawdzam swoje zapasy. Pusto. Następny blister dotrze za trzy dni. Nie mam więcej pieniędzy ani leków uspokajających. Wiem co to znaczy.
Trzy dni chodzenia po ścianach, bólu, sraczki, rzygania. Zimne poty. Gorące poty. System termoregulacji wariuje. Mam drgawki, całe ciało wibruje w odrętwieniu. Nie mogę spać. Nie mogę myśleć. Uczucie, jakby ktoś łamał mi nogi, ciągle i ciągle i ciągle. Musze ze sobą skończyć. Tak nie można żyć. Po co to sobie robię?
W sidłach uzależnienia
W końcu koniec udręki. Zastrzyk, bum, jestem już zdrowy, moje lekarstwo. Kładę się i odpalam papierosa. Zasłużyłem, w końcu przeszedłem przez piekło.
Chciałbym pójść na imprezę, nachlać się, wciągać kreski całą noc, obić komuś mordę. Zataczając się wrócić do domu, pić i ćpać do przedpołudnia, czuć się jak zombie, połknąć tabletki uspokajające, poczuć jak negatywne skutki tej nocy po prostu mijają. Czuję się senny i szczęśliwy. Chcę zasnąć, tylko zasnąć.
Chciałbym, żeby wszystko było proste jak kiedyś. Na każdy problem miałem jeden sposób, który był jak włącznik światła. Pstryk! I już jest jasno. Teraz muszę tyle dźwigać, walczyć sam ze sobą. W imię czego tak naprawdę?